Bo jak wejdę do kawiarni, wypiję kawę to mogę wstać i nie zapłacić...
A nie, zaraz. Ktoś będzie krzyczał, że złodziej, kradnie.
Tak samo na stacji benzynowej te mogę zatankować z publicznie dostępnych i wystawionych dystybutorów i odejechać...
A nie, ktoś inny znowu będzie krzyczał, że złodziej i kradnie.
A taką kradzież (bo co innego to jest) normalizuje się i traktuje, że można skoro jest to łatwe. Książka nie jest niezbędna do życia, nie umrzesz z głodu jak jej nie przeczytasz. Jednak w kawiarni zapłacisz za kawę (która kosztuje teraz jak 1/3 książki a pije się ją w czasie pewnie jak 1/50 przeczytania typowego kryminału), po zatankowaniu płacisz pewnie minimum z 3 krotność książki (jeśli nie więcej) a nie odjeżdżasz, jak zjesz pizze płacisz równowartość mniej więcej jednej książki. Inaczej byś był zwyczajnie złodziejem, ktoś dostarczył ci te rzeczy, przygotował.
To skąd w przypadku książek ta normalizacja i przyzwolenie na kradzież, tłumaczenie wręcz tego jako promowania? skoro nawet nie jest to produkt niezbędny do życia jak żywność? Jak wypije piwo w barze, nie zapłacę i wyjdę to też będę mógł się tłumaczyć, że "promuje" knajpę?